poniedziałek, 4 stycznia 2016

Część trzecia - Motocyklowa odyseja w Wietnamie - Ho Chi Minh trial, miasteczko krawców i kraksa

W Pleiku nie zabawiliśmy zbyt długo. Po dotarciu na miejsce koło godziny 1600 postanowiliśmy już naszym nowym zwyczajem poszukać noclegu w Wietnamskim pensjonacie. Jak się okazało nie było to całkiem łatwe. Dodatkowo samo poruszanie się po mieście było mało komfortowe z powodu jego ukształtowania, które można by porównać do tego co można zobaczyć w filmach z San Francisco - czyli strome podjazdy i zjazdy. Dodatkowo skomplikowane skrzyżowania i ronda z licznymi odnogami nie ułatwiały zadania biorąc pod uwagę sposób poruszania się Wietnamczyków po drogach w tylko sobie znany sposób. Na początku w jednym miejscu nam odmówiono a w drugim był burdel. Zresztą w samym Pleiku najwięcej Nha Nghi było zlokalizowanych w okolicach jak się nam wydawało dzielnicy uciech, tak więc postanowiliśmy szukać szczęścia w okolicach dworca autobusowego. Tu z kolei sami zrezygnowaliśmy z dwóch miejsc z powodu nędznych warunków i wygórowanych opłat niewspółmiernych do oferowanych usług. Nieco zrezygnowani nie mając innego wyjścia zdecydowaliśmy się pozostać na nocleg w duży i niezbyt tani hotelu w okolicach targu. Wieczór spędzamy w jedyny słuszny sposób czyli objadając się przeróżnymi miejscowymi specjałami które kupujemy na pobliskim targu oraz w okolicach naszego hotelu. Zresztą zaczynamy już zauważać pewne powtarzające się zwyczaje żywieniowe Wietnamczyków i dostosowywać się do nich. Poszukiwanie jedzenia w tych samych godzinach ułatwia zadanie znalezienia czegoś smacznego, ciepłego, taniego i przede wszystkim typowego dla danego miejsca.



Pomimo ambitnych planów wczesnego wyruszenia na szlak Ho Chi Minh'a od rana zaliczamy kilkugodzinne odwiedziny w lokalnym szpitalu celem zmiany opatrunku na nodze Dasi oraz wykupieniu leków w aptece. I tu po raz kolejny spotykamy się z absurdami życia w Wietnamie. Leki możemy wykupić w dowolnej aptece. My jednak chcemy z powodu ubezpieczenia, otrzymać fakturę. Jak się okazuje możemy zrobić to tylko w jedynej w cały mieście czynnej tego dnia  prywatnej aptece, gdzie ceny są dużo wyższe a po drugie doliczają nam ponad 20% podatku. Jesteśmy wkurzenie bo bez faktury leki by nas kosztowały o połowę mniej. No ale liczymy, że Warta się z nami rozliczy po powrocie. Dopiero koło południa po zatankowaniu paliwa i napompowaniu kół wyruszamy na trasę. Wjeżdżamy na słynną drogę nr 17. Pogoda nam sprzyja. Jest pięknie, słonecznie i ciepło. Asfalt równy, ruch niewielki, prawie żadnych autobusów i ciężarówek "potworów".


Zachłystujemy się wolnością jaka dają motory. Gnamy po 60km/h co na nasze umiejętności i znikome doświadczenie jest prędkością zawrotną. Dopiero po jakimś czasie zaczynamy zwalniać by podziwiać niesamowite widoki. Trasa 17 wiedzie przez mało zamieszkane tereny, głównie małe wioski i nieliczne przysiołki przyklejone malowniczo do zboczy gór lub pochyło ulokowanych pól uprawnych.





Jednak w większości otacza nas dzika przyroda. Wszech panująca dżungla. Widoki niczym z wojennych filmów o Wietnamie - "Zaginiony w akcji" lub "Pluton", po prostu dziki i nieucywilizowany wręcz pierwotny Wietnam. 



Przejazd na trasie Pleiku - Kham Duc

Bonus - w przydrożnej knajpie

Koło 1900 docieramy do miejscowości Kham Duc gdzie nocujemy w wypasionym i najbardziej ekskluzywnym hotelu na całej naszej trasie po Wietnamie.


Po odświeżającym gorącym prysznicu udajemy się na poszukiwania jedzenia.


Niestety jest już dość późno, a ponieważ miejscowość jest niewielka to tylko dwie jadłodajnie są jeszcze czynne. Wybieramy tą która poza jedzeniem oferuje także lokalne nalewki. Próbujemy dwóch, jednej na wężach która nas nie zachwyca oraz drugiej całkiem smacznej - na płodzie kozy(sic!). Tak posileni i nieco rozgrzani spędzamy kolejna godzinę na rozmowach z lokalną rodziną handlarzy rozpijając zakupiona na miejscu butelkę wódki.



Wygodne łóżko i hotelowe udogodnienia rozleniwiają, więc niechętnie opuszczamy malowniczo położone Kham Duc, ale trzeba się pakować i ruszać dalej.




Plan na dziś - dotrzeć do Hoi An - miasta krawców. Tego dnia przez większość trasy podziwiamy niesamowite widoki dzikiej przyrody oraz kilka wodospadów. 







Dopiero późnym popołudniem docieramy w okolice Hoi An. Tu z powodu licznych rozjazdów, bliskości autostrady i nieoznakowanych skrzyżowań gubimy się i zbaczamy z trasy. Dopiero po 30 minutach kluczenia bez sensu decydujemy się na "ręczne" sprowadzenie motocykli z nasypu autostrady po ścieżce dla pieszych na przebiegającą poniżej lokalną drogę, którą już bez problemu docieramy do Hoi An. Ponieważ jest to mocno turystyczne miejsce mamy problemy z znalezieniem noclegu w przystępnej cenie. Co ciekawe najlepszą ofertę znajdujemy dopiero w miejscu w którym już nocowałem dwa razy podczas poprzednich pobytów w Hoi An :D!
Dwa kolejne dni upływają nam na regenerowaniu sił, objadaniu się lokalnymi specjałami popijanymi tanim piwem beczkowym oraz wyborem krawca, przymiarkami i zakupem czterech par spodni.




Dodatkowo dokonujemy drobnych napraw w naszym motorach. Poza tym snujemy się leniwie spacerując po urokliwych uliczkach miasteczka. Pomimo ogromu turystów i komercjalizacji Hoi An nadal w niektórych miejscach zachowało swój urok i stary klimat.




Nasza krawcowa okazuje się córką dawnego żołnierza południowego Wietnamu, inżyniera który po wojnie i demobilizacji musiał się przebranżowić i został jednym z pierwszych krawców w Hoi An. Obecnie córka przejęła biznes po starym ojcu a on sam zajmuje się pędzeniem bimbru i robieniem całkiem smacznych nalewek.






 
Trzeciego dnia pobytu w Hoi An szykujemy się do drogi. Musimy jedynie odebrać zamówione spodnie. Niestety wymagają one licznych poprawek. W taki to sposób tracimy cenny czas i w rzeczywistości nie mamy szansy dotrzeć do Hue jak pierwotnie planowaliśmy. Dopiero po 1830 ruszamy na trasę. Jest ciemno i zaczyna kropić. Ruch na drodze jest spory a sama szosa nie najlepszej jakości. Dopiero po 1930 docieramy do Danang. Tu ma miejsce zdarzenie, które zdominuje nasze plany na kolejne kilka dni. Podczas jazdy w mieście czuję się niepewnie. Wietnamczycy zachowują się bardzo nietypowo, agresywnie zajeżdżają drogę, zmieniają bez ostrzeżenia pasy ruchu. Nie mogę się dostosować i dlatego zjeżdżam na prawy pas i jadę wolniej niż zwykle. Na domiar złego w tym czasie Dasia przyśpiesza i ucieka mi tak, że tracę ją z oczu. Rezygnuję z gonienia jej i dalej jadę prawym pasem. Niestety w pewnym momencie, w przy samej stacji benzynowej jakiś motocyklista zajeżdża mi drogę w taki sposób, że walę moim przednim kołem w jego tylne, tracę panowanie nad motocyklem i wywracam się na prawy bok, jednocześnie wykonując spektakularny lot "na supermana" nad kierownicą. Cała łydka od kolana do połowy piszczela zdarta do krwi, kolano rozcięte do zszywania, duży paluch rozharatany ale najgorsze to rozwalone nowe sandały ecco, kupione specjalnie na ten wyjazd. Na dodatek motocykl rozbity, paliwo wycieka z baku a olej z uszkodzonej skrzyni biegów. Pomijam rozbite reflektory, lusterko i pozdzierane pokrowce na plecakach. Mimo bólu i wściekłości na kolesia, jakoś się ogarniam i dzwonię po Daśkę. Mówię szybko co się stało i mniej więcej gdzie. W tym czasie robi sie zbiegowisko. Wietnamczycy jak tylko potrafią próbuję pomóc. Wyłączają motor, stawiają motocykl do pionu i przynoszą mi środki dezynfekujące. Gdy Dasia dociera, proszę ją by przypilnowała sprawcę wypadku by nie zwiał. W tym czasie zaczynam rozmawiać z pewną młodą uczynną Wietnamką, która stara się mi pomóc. W tym czasie Dasia przyprowadza sprawcę wypadku, którym okazuje się jakiś młody gnojek w wieku około 16 lat. Tłumaczka przekazuje mu czego oczekuję w związku z wypadkiem, bo nie chcę wzywać policji. Niestety jest tak przestraszony, że ucieka podczas chwili nieuwagi. Na szczęści Dasia zrobiła zdjęcie jego rejestracji. Poznana Wietnamka mówiąca po angielsku to Wui. Wui bardzo nam pomaga. Zabiera mnie do szpitala, załatwia wezwanie policji, a później pomaga Dasi zabrać bagaże i dotrzeć do mnie. Później pomaga nam znaleźć tani nocleg a na koniec zaprasza do siebie na kolację! Co ciekawe już po 3h od wypadku, gnojek - sprawca wypadku, jest w rękach policji. W trzecim co do wielkości mieście Wietnamu z ponad milionem mieszkańców, co za skuteczność!
Kolejne dwa dni spędzamy na  zeznaniach na Policji, dogadywaniu odszkodowaniu jakie oczekujemy za wypadek, naprawie motocykla oraz w towarzystwie Wui.



Ta dziewczyna jest niesamowita i bardzo empatyczna. Nie dość, że nam pomogła w dniu wypadku, to jeszcze następnego dnia po pracy zabiera nas na wycieczkę po mieście, stawia kolację i bilety wstępu na lokalna atrakcję czyli "diabelski młyn". Jesteśmy pod niesamowitym wrażeniem, tym bardziej, że jej rodzina jest niezamożna.

















Postanawiamy się jakoś odwdzięczyć, ale tak by nie poczuła się zakłopotana. Decydujemy się kupić jej synkowi zabawkę, duży rower-motor a ją samą zaprosić na kolację na owoce morza - które dla Wietnamczyków są przysmakiem...


Gdyby nie wypadek nie poznalibyśmy Wui. Dzięki temu po raz pierwszy mieliśmy okazję znaleźć się w prywatnym Wietnamskim domu, zjeść wspólny posiłek i otrzymać mnóstwo niespodziewanej i bezinteresownej pomocy. Poznaliśmy zupełnie inne i nowe dla nas oblicze Wietnamczyków. Przyjaznych, bezinteresownych, sympatycznych i uczynnych. Przy tej okazji jeszcze raz ogromne dzięki dla ciebie Wui i za Twoje wielkie serce i i okazaną pomoc!!!


Po trzech nocach spędzonych w Danang poczułem się na tyle dobrze, że mogliśmy ruszyć w stronę Hue, dawnej stolicy Wietnamu. Tym bardziej, że po wypadku udało nam się wyremontować nasze motocykle na błysk, wiec nie było dalej sensu się ociągać. Spakowaliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z Wui i ruszyliśmy w dalszą drogę, nie przypuszczając jaki "hard core" czeka nas przez kolejne kilka dni!

wtorek, 7 kwietnia 2015

Część trzecia - Motocyklowa odyseja w Wietnamie - Od morza po góry i z powrotem

Podróż motocyklami zaczęliśmy ostrą, 200 km przeprawą z Sajgonu do Phan Thiet, gdzie nocowaliśmy w pensjonacie należącym do niezwykle uprzejmego ale zupełnie niemówiącego po angielsku Wietnamczyka.


Po tej przygodzie musieliśmy odreagować i spędziliśmy kolejne dwa dni na nieśpiesznym zwiedzaniu okolic Mui Ne, czyli nadmorskiego pasma kurortów zlokalizowanego na południowo wschodnim wybrzeżu Wietnamu. Podczas moich poprzednich pobytów w Wietnamie ani razu nie udało mi się zobaczyć słynnych "red dunes", wiec tym razem był to punkt obowiązkowy na naszej trasie. Wydmy o czerwonym kolorze ciągną się wiele kilometrów wzdłuż wybrzeża i można je podziwiać śmigając po nowo wybudowanej autostradzie, ale tylko niewielki odcinek jest udostępniony "oficjalnie" jako atrakcja turystyczna. Samo miejsce dupy nie urywa, stada nagabywaczy - dzieciaków i dorosłych - sprzedających napoje, przekąski oraz wypożyczający główną atrakcję czyli plastikowe dykty do zjeżdżania z wydm jak na sankach. Całość miała by nawet swój urok, gdyby nie sterty śmieci walające się na pagórkach i silny wiatr nawiewający drobne ziarenka piasku w każde zakryte czy odkryte miejsce włącznie z wnętrzem obiektywu.















Zdjęcia z Red Dunes

Mui Ne jest podzielone na jak by dwie części. Pierwsza to prawdziwe miasteczko i lokalny targ z nie przebraną ilością lokalnego jedzenia z najtańszymi owocami morza jakie można dostać w całym Wietnamie. Strasznie się tu objedliśmy. Do tego stopnia, że jak dotarliśmy do stanowiska z homarami nie daliśmy rady już nic zjeść, czego żałowaliśmy do końca wyjazdu.










Zdjęcia z Mui Ne

Drugą cześć jest oddaloną od pierwszej zaledwie o 2 km i jest zlokalizowana wzdłuż drogi. Po obu stronach szosy królują knajpy i restauracje z cenami z "kosmosu" głównie dla rosyjskojęzycznej klienteli. Obleśna komercha i sztuczny blichtr luksusu podlany kiczem i złudną obietnicą oryginalności.  Tą drugą cześć "podziwialiśmy" jedynie podczas powolnego przejazdu w drodze powrotnej do Phan Thiet.



Po dwóch dniach odpoczynku wyznaczyliśmy sobie ambitny plan dotarcia do Dalat. Droga wiodła przez malownicze zawijasy górskie i strome zjazdy po wertepach i dziurawych drogach. Na jednym z ostatnich takich zawijasów Dasia nie zapanowała nad hamulcami i wylądowała malowniczo w rowie, przy okazji rozcinając sobie kolano. Spektakularne rozbicie lusterka oraz rozszczelnienie skrzyni biegów było już jedynie "wisienką na torcie". Na szczęście wypadek okazał się niezbyt groźny i po wstępnym udzieleniu pomocy oraz pozbieraniu skutera ruszyliśmy w dalszą drogę do oddalonego zaledwie o niecałe 30 km Dalat, gdzie dotarliśmy przed zachodem. Tu po znalezieniu noclegu odwiedziliśmy szpital celem zszycia rozciętego kolana oraz dokonania ogólnych oględzin "ofiary" wypadku czy aby sobie jeszcze czegoś  nie uszkodziła.



Ponieważ Dasia musiała dojść do siebie po przykrym wydarzeniu, byliśmy "zmuszeni" pozostać kolejne dwa dni na miejscu by podziwiać okolice i objadać się owocami morza w jednej z najlepszych knajp jakie odwiedziliśmy podczas pobytu w Wietnamie.













Zdjęcia z Dalat

Zdjęcia z wycieczki na Wodospad Thac Voi

Gdy antybiotyki zadziałały i kolano zaczęło się goić a nasze portfele mocno schudły z powodu obżarstwa, dokonaliśmy niezbędnych napraw oraz wymiany oleju w motocyklach, zakupiliśmy praktyczne oraz przydatne gadżety motocyklisty i tak wyposażeni ruszyliśmy do nadmorskiego Phan Rang.





Tu spędziliśmy w dość osobliwy sposób nadejście nowego roku. Osobliwy, gdyż jak się okazało Wietnamczycy z tej okazji niczego nie świętowali, na mieście była cisza jak w każdym innym dniu. Ani jednego wybuchu, strzału czy fajerwerku. Jedyna oficjalna impreza zorganizowana przez lokalne władze zakończyła się po 2130. Dasia była głęboko rozczarowana więc postanowiliśmy przynajmniej coś dobrego zjeść. Obiad był pyszny.






Natomiast późna kolacja zarządzona zamiast "imprezy noworocznej" okazała się niezłą wpadką. Ponieważ nie mogliśmy się dogadać po angielsku, przez pomyłkę zamówiliśmy wysuszone na wiór ryby z grilla, które pani "kucharka" uprzednio utłukła kijem na klepisku pod swoimi nogami. Tak posileni wypiliśmy po dwa małe piwka i wróciliśmy na kwaterę.




Zdjęcia z Phan Rang

Dalsza nasza trasa wiodła do Nha Trang, gdzie musieliśmy dokonać poważnej naprawy motoru. Tym razem padło na mnie. Podczas przejazdu po górskich wertepach zgubiłem cały bagaż i nawet tego nie zauważyłem???!! Trudno w to uwierzyć ale odpadł mi w całości bagażnik i dopiero po 1,5 km zorientowałem się, że jadę bez plecaków. Na domiar złego mój zbiornik paliwa okazał się zupełnie przerdzewiały i dziurawy więc w ciągu 2h godzin wyciekło całe paliwo. Do Nha Thrang dotarłem tylko dzięki prowizorycznej naprawie i częstym tankowaniom paliwa po trasie. Tu większość kolejnego dnia spędziliśmy w oczekiwaniu na naprawę motocykla.



Dopiero późnym popołudnie ruszyliśmy do Tuy Hoa, gdzie przybyliśmy w nocy. Nic tu szczególnego nie zrobiliśmy poza tym, że z rana po śniadaniu nabyliśmy płaszcze przeciwdeszczowe, ponieważ pogoda zupełnie się popsuła i zaczęło regularnie lać.
Po posiłku i zakupach pojechaliśmy zobaczyć lokalną atrakcję zlokalizowaną w Ganh Da Dia. Przyjeżdża się tu po to by oglądać nietypową formację skalną, która występuje jedynie w tym miejscu w całym Wietnamie a może i na całym świecie.





Z Ganh Da Dia mieliśmy zamiar pojechać tyle ile się da w stronę górskiej miejscowości Pleiku. Najpierw jednak przekąsiliśmy co nie co w małej wiosce po drodze.



Zdjęcia z Ganh Da Dia

Początkowo wybór trasy był prawidłowy. Niestety jak to zwykle bywa, gdy się człowiek śpieszy to zaczyna kombinować i wpada na pomysł by pojechać skrótem... Nasz skrót okazał się praktycznie szlakiem górskim, który chyba tylko przez przypadek został naniesiony na mapy google. Po drodze nie minęliśmy nikogo, ale za to wpadliśmy we wszystkie wertepy jakie tylko były na resztkach asfaltu przykrywającego szutrowy szlak wijący się czasami niemal pionowo w górę lub opadający 15% w dół. Niczego nie świadomi gnaliśmy dalej, bo po 1,5h udręce wreszcie trafiliśmy na świeżo wylany asfalt na 4 pasmowej drodze. Gdy dotarliśmy na ostatnie skrzyżowanie, przed 30 km odcinkiem wijącym się stromo przez góry bez żadnych miejscowości, zapadał już zmrok. Nadal lało i zrobiło się zimno. Byliśmy zmęczeni więc obiecaliśmy sobie, że w najbliższej możliwej cywilizacji zatrzymujemy się na nocleg bez względu na cenę. Z takim postanowieniem ruszyliśmy. Początkowo droga wiodła stromo w dol. Rozpędziłem się nieco i przez kilka minut nie patrzyłem w lusterka. Gdy w końcu zerknąłem nie zobaczyłem w nim świateł motoru Dasi. Zatrzymałem się i odczekałem 2-3 minuty. Gdy nadal się nie pojawiała zamarłem z przerażenia, bo pomyślałem że znów miała wypadek. Najszybciej jak to tylko możliwe zawróciłem i jechałem pod górę w przeciwnym kierunku niż dotychczas. Po około 1,5 km znalazłem Dasię. Stala na poboczu i miała bardzo zmartwioną minę...
Okazało się, że nie ma możliwości zmiany biegów i gdy tylko to odkryła zatrzymała się przed ostrym zjazdem w dół. To była bardzo dobra decyzja, gdyż usterka była poważna, a do najbliższej cywilizacji - czyli wioski przy skrzyżowaniu mieliśmy około 2 km pod górę. Zrobiło się zupełnie ciemno i jeszcze zimniej. Deszcz ani przez chwilę nie przestawał lać. Byliśmy w środku gór porośniętych dżunglą, nie mając pojęcia gdzie dokładnie jesteśmy, bez zasięgu telefonu, z zepsutym skuterem, który bardzo ciężko dawał się toczyć. Jedynym rozwiązaniem był powrót do wioski koło skrzyżowania. Kolejną godzinę czasu spędziliśmy w ten sposób, że ja podjeżdżałem z Dasią na moim motorze na górę, zostawiałem go wraz z Dasią, wracałem po jej skuter i toczyłem go pod górę. Po trzech takich zmianach wszystkie mięśnie mnie bolały i traciłem oddech. Gdy w końcu dotoczyliśmy zepsuty skuter do skrzyżowania na wzgórzu, stwierdziliśmy ze zdziwieniem, że na środku stoi popsuta ciężarówka do której przyjechała pomoc drogowa. Gdy jeszcze udało się zagadać z mechanikami po angielsku i poprosić o pomoc, której zaczęli od ręki udzielać zupełnie byliśmy w szoku! Nie mogliśmy początkowo uwierzyć w taki obrót sprawy. Wydawało nam się że jesteśmy w środku "czarnej dupy" a tu taka historia! Mechanikami byli dwaj dwudziestoparolatkowie. Jeden z nich dalej zajmował się naprawą ciężarówki a drugi naszym skuterem. Okazało się, że Dasia złapała gumę w tylnym kole - dlatego ciężko się toczyło motocykl pod górę, a po drugie spadł jej łańcuch w wyniku czego straciła napęd i nie miała biegów.



Cała naprawa w zupełnych ciemnościach przy padającym ciągle deszczu trwała około 2h. W tym czasie jeden z mechaników pojechał na moim motorze z całym naszym dobytkiem po nowa dętkę do skutera. Wrócił z nią po 45 min a na dodatek przywiózł dla wszystkich cieple wietnamskie hot dogi! To już nas zupełnie rozwaliło! Gdy obie maszyny zostały naprawione przyszło do płacenia. Panowie policzyli sobie jak "za zboże" ale warto było. Wykorzystaliśmy więc sytuację i poprosiliśmy ich by wrzucili na pakę swojej ciężarówki Dasi skuter oraz wzięli Dasię do szoferki i zawieźli nas do najbliższego hostelu. Zgodzili się nam pomóc i jak pomyśleliśmy tak zrobili. Panowie nie oszczędzali na paliwie i gnali do przodu, więc pełen strachu goniłem ich w zupełnej ciemności przy ulewnym deszczu po górskich serpentynach. Na szczęście ich silnik słabo się spisywał na podjazdach więc lekkim motocyklem szybko ich doganiałem, gorzej było na zjazdach w dol i prostych odcinkach. Po 30-40 minutach dotarliśmy pod bramę pensjonatu gdzie wyładowaliśmy skuter Dasi i pożegnaliśmy się z naszymi wybawcami.


Szybko rozładowaliśmy bagaże z motocykli i po 15 minutach od dotarcia w to miejsce braliśmy gorący prysznic by zaraz po nim położyć się w czystej pościeli mając do wyboru oglądanie telewizji lub korzystanie z darmowego WiFi. I tak o to koszmar zamienił się w sielankę.


Następnego poranka pożegnaliśmy przytulny pensjonat i zjedliśmy pyszne śniadanie w pobliskiej jadłodajni.



Przy okazji zobaczyliśmy jak miejscowi dostosowują swoje motocykle do lokalnych warunków.





Tak pokrzepieni ruszyliśmy dalej do Pleiku.


Nasz trasa wiodła przez bardzo rzadko uczęszczane szlaki, więc widok białych ludzi na motocyklach, a już tym bardziej blondynki wzbudzał spore zainteresowanie wśród lokalnych przedstawicieli płci obdarzonej większa ilością testosteronu.


Zdjęcia z przygody w okolicach Tan An

Do Pleiku dotarliśmy jeszcze za dnia już bez żadnych przygód. A co przyniosły kolejne dni? Już niedługo w kolejnym poście i o naszej przeprawie przez Ho Chi Minh Trail!