wtorek, 24 marca 2015

Część trzecia - Motocyklowa odyseja w Wietnamie - Pierwsze kroki.

Nie zrobiliśmy nic nadzwyczajnego. Tak jak wielu turystów przed nami, kupiliśmy motocykle w Sajgonie i ruszyliśmy w trasę. Ale zanim pożegnaliśmy zatłoczony Sajgon musieliśmy nabyć nasze maszyny drogą kupna. Choć pozornie wydawało się to łatwe, bo ponoć w Wietnamie jest więcej zarejestrowanych motocykli niż zamieszkujących ludzi (jest ich około 90 mln.), to jednak po dotarciu do Ho Chi Minh City, nie raz ogarniało nas zwątpienie w powodzenie naszych zamiarów. Po uzyskaniu informacji od poznanej w Kambodży podróżniczki z Holandii, wiedzieliśmy, że koszt motocykli będzie wahał się miedzy 220 a 300$, a sama transakcja nie nastręczy żadnych problemów formalno-prawnych. Musieliśmy jednak dopilnować, by wraz z motocyklami, przekazano nam także przy zakupie, niebieskie karty rejestracyjne, które stanowią jedyny oficjalny dokument potwierdzający prawo do posiadania tychże pojazdów. Początkowo próbowaliśmy poszukać ofert sprzedaży motocykli w internecie oraz na tablicach ogłoszeniowych w Guest Houses, jednak okazało się to bezskuteczne. Dlatego na kartonie ze śmietnika zrobiliśmy napis po angielsku, że chcemy kupić dwa motocykle i za pomocą kawałka drutu z latarni umocowaliśmy nasze ogłoszenie na plecaku Dasi i ruszyliśmy na miasto w nadziei znalezienia innych podróżników, którzy będą chcieli też motory - ale sprzedać!


Krążyliśmy tak przez kilka godzin po turystycznej dzielnicy, zaglądając do każdego napotkanego warsztatu motocyklowego i wypożyczalni skuterów wypytując Wietnamczyków o możliwość kupna dwóch motocykli oraz ich ceny. Niestety oferta Wietnamczyków przekraczała nasze założone możliwości finansowe (chcieli za każdy motocykl od 350 do 400$), a żaden biały turysta akurat nie kwapił się do sprzedaży jednośladów. Mocno podłamani wróciliśmy do GH. Przemyśleliśmy strategię jeszcze raz i tym razem zamieściliśmy ogłoszenie na kartonie, ale w języku Wietnamskim.


Znów ruszyliśmy na obchód dzielnicy turystycznej, tym razem licząc na odzew ze strony lokalnej społeczności. Pierwsza oferta pojawiła się już po 50 m od wyjścia z naszego GH. Dwóch podpitych Wietnamczyków oferowało cztery różne motocykle i skutery w cenach zbliżonych do tych, które bylibyśmy w stanie zapłacić. Kolejną godzinę spędziłem na żałosnych próbach opanowania jazdy na motocyklu z manualną skrzynią biegów. W tym czasie dorobiłem się kilku siwych włosów i straciłem 1 kg wagi w postaci strug potu spływającego po mojej twarzy oraz dupie. Dwukrotnie wróciłem "na tarczy" prowadząc motocykl na piechotę bo nie potrafiłem opanować wrzucania luzu, co jak się potem okazało nie było do końca moją winą. Warto tu dodać, że na motocyklach nie znałem się nic a nic, nie miałem pojęcia na co zwrócić uwagę przy jego kupnie, ani co dyskwalifikuje maszynę. Kierowani wewnętrznym głosem rozsądku pożegnaliśmy wiec podpitych jegomościów obiecując, że wrócimy jak tylko przemyślimy sprawę, ale oboje czuliśmy, że próbują nas zrobić w jajo i sprzedać szmelc, wiec traktowaliśmy ich ofertę jako ostatnią deskę ratunku. Po tym doświadczeniu byłem tak spragniony, że poszliśmy do najbliższego 7 eleven by kupić wodę do picia. W trakcie zakupów podszedł do nas Wietnamczyk i powiedział, że zna kogoś kto chce sprzedać dwa motocykle. Nie wiele się namyślając wsiedliśmy na jego oraz kolegi motocykl i pojechaliśmy trochę poza dzielnicę turystyczną do warsztatu motocyklowego. Tu zaoferowano nam dwa modele, Hondę Win oraz Hondę Wave. Ceny wywoławcze były akceptowalne, wiec w towarzystwie właściciela (młodego mechanika motocyklowego) przetestowałem oba motory, tym razem bez dramatycznych przejść uzbrojony w poprzednie doświadczenie obsługi manualnej skrzyni biegów w Hondzie Win.



Motocykle wydały się sprawne a jak zapewniał właściciel po generalnym przeglądzie. Rzeczywiście na pierwszy rzut oka wszystko było ok, tym bardziej w porównaniu do tego co do tej pory oglądaliśmy i testowaliśmy. Po niecałej godzinie dogadaliśmy szczegóły i tak staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami dwóch jednośladów marki Honda Win i Wave za 250$ i 300$.
Trzeba tu wspomnieć, że moje doświadczenie w prowadzeniu motocykli ograniczało się do kilku dni spędzonych na półautomacie w Indonezji, w Tajlandii na automatycznym skuterze, oraz kilku godzin treningów na torze testowym na motocyklu enduro dzięki uprzejmości wybitnego mechanika motocyklowego Michała Demczuka oraz "instruktorki" Miki Ostrowskiej (http://www.demczuk.pl/). Z kolei doświadczenie Dasi ograniczało się do zaledwie 4 h jazdy na skuterze w Tajlandii na w miarę spokojnych ulicach Chiang Mai...


Zadowoleni z zakupu i pełni pozytywnych emocji poszliśmy na sutą kolację niedaleko warsztatu w którym zakupiliśmy nasze motocykle. Tym razem rozkoszowaliśmy się owocami morza oraz balutami.






Następnego dnia spakowaliśmy się, zakupiliśmy liny, sznury, plandekę oraz ekspandery i tak zaopatrzeni uzbroiliśmy nasze maszyny w bagaże.



Odkryliśmy, także kilka usterek, które w ferworze "walki" oraz z emocji umknęły naszej uwadze podczas zakupu. Po opuszczeniu GH i zatankowaniu paliwa wróciliśmy do warsztatu, gdzie poprosiliśmy o usuniecie zauważonych niedociągnięć. Poprzedni właściciel bez zbędnych słów przyznał nam rację i od ręki wziął się do naprawy i wymiany zepsutych części. Pakowanie motorów, usuwanie usterek i inne sprawy zabrały nam tak wiele czasu, że dopiero po godzinie 1530 udało nam się ruszyć w trasę. Przez pierwszą godzinę usiłowaliśmy wyjechać z miasta i dostać się na główna trasę wylotową z zatłoczonego Sajgonu. Walcząc z google maps, sunęliśmy wraz z nieprzebraną masa motocykli, skuterów, samochodów, ciężarówek i autobusów ku wylotowi z miasta. W końcu wraz z innymi uczestnikami ruchu wydostaliśmy się z miasta i kolejne 30km płynęliśmy w potoku niezliczonych pojazdów przez przedmieścia aglomeracji Sajgonu.
Jak wiadomo, na tej szerokości geograficznej zmierzch zapada nagle i zazwyczaj w okolicy godziny 1800. Tak więc gdy ruch się nieco ustabilizował i przerzedził, stanęliśmy przed trudną decyzja co robić dalej? W swojej naiwności usprawiedliwionej jedynie totalnym brakiem doświadczenia, zdecydowaliśmy się na kontynuowanie podróży, tak by dotrzeć do założonego celu, czyli miasta Phan Thiet. Jak zdecydowaliśmy tak zrobiliśmy i nie była to dobra decyzja, o czym się niedługo przekonaliśmy. Początkowo po zapadnięciu zmierzchu jazda stała się przyjemniejsza i łatwiejsza. Ruch nieco zmalał, zrobiło się trochę chłodniej i zaczęliśmy oboje myśleć, że podróżowanie po Wietnamie nocą to może być całkiem dobry pomysł. Byliśmy jednak w głębokim błędzie o czym się szybko przekonaliśmy. Im dalej było od Sajgonu a bliżej Phan Thiet, tym stan drogi z wręcz idealnego, szerokości lotniskowego pasa startowego zmieniał się jak w kalejdoskopie, przez stadia podupadłej drogi lokalnej i szosy Warszawa - Gdańsk z lat dziewięćdziesiątych do placu budowy po bombardowaniu oraz lokalnej drogi gruntowej o jednym pasie w obu kierunkach bez jakiekolwiek oświetlenia czy sygnalizacji nie mówiąc o znakach czy barierkach rozdzielających. By nieco oddać dramatyzm sytuacji warto wspomnieć, iż Wietnamscy kierowcy ciężarówek oraz autobusów to niewątpliwi królowie szos prowadzący swoje maszyny w imię zasady, że większy i silniejszy ma pierwszeństwo. Podróżują oni z umiarkowaną prędkością wynikającą bardziej z ograniczeń jakościowych dróg niż z powodów empatii wobec innych uczestników ruchu. Dodatkowo oślepiają wszystkim co maszyna ma, oraz tym co udało się jej jeszcze zamontować na dachu, zderzaku, w obrysie i na masce! Tak więc na nie oświetlonej trasie szerokości jednego pasa, złożonej z ubitego piachu i żwiru, z dziurami jak po ataku moździerzowym, mając przed sobą nieprzerwany sznur ciężkich pojazdów oślepiających kilkoma tysiącami luksów, sunęliśmy 10km/h naszymi motocyklami w chmurze duszącego pyłu i spalin przyklejając się niebezpiecznie do podmurówki budowanej drogi lub salwując się ucieczką na lewe pobocze przed bezwzględnymi "panami nocnych dróg". Parokrotnie traciliśmy się z oczu i musieliśmy się zdzwaniać by się odnaleźć. Kilka razy traciliśmy równowagę i ledwo opanowywaliśmy motocykle przed wywrotką pod koła nadjeżdżających kilkunastotonowy ciężarówek i trąbiących rozpędzonych autobusów. Całkowicie wykończeni fizycznie, z obolałymi dupami, zgrzytając piaskiem między zębami, z gębami umorusanymi jak urwisy z podwórka, cali pokryci mieszanką potu, kurzu, brudu oraz błota, dopiero po 2230 dotarliśmy do miejsce przeznaczenia czyli miasta Phan Thiet. Tak przebyliśmy nasze pierwsze 200 km motocyklami w Wietnamie na trasie z Sajgonu do Ha noi.