czwartek, 8 stycznia 2015

Część druga - Kambodża

Scam, Scam, Scam!

Tak chciałem mu wykrzyczeć prosto w twarz, gdy w pełni przeświadczony o swojej bezkarności w majestacie bezprawia okradał nas z niewzruszoną miną urzędnik wystawiający wizy do Kambodży!
Niestety nie mogłem tego zrobić bo finał był by raczej kiepski dla nas. To pan urzędnik był tym razem górą, gdy inkasował 3000 BHT za dwie wizy do Kambodży, za które powinniśmy zapłacić 60$. Wychodząc z małego biura tak jakoś się poczułem jak na filmie Miś: „nie mamy pana płaszcza i co pan nam zrobi”...?
Tak przywitała nas Kambodża, gdy przekroczyliśmy granicę o świcie, czyli kilka minut po 0600. Do granicy dotarliśmy koło 0400, po dwóch przesiadkach. Najpierw dojechaliśmy do Trat  rejsowym autobusem z Bangkoku, a następnie przesiedliśmy się na dworcu w coś w rodzaju trucka/taxi.
Na granicy właśnie budziło się powoli życie. Handlarze rozstawiali swoje kramy a tragarze ustawiali się na swoich miejscach. Im bliżej świtu, tym więcej ludzi zaczynało się pojawiać. Dokładnie o 0600 pierwsi lokalesi rozpoczęli swój codzienny graniczny, przemytniczy trud... 

Po przekroczeniu granicy wsiedliśmy w tuk tuka, którym dotarliśmy do najtańszego w Koh Kong, wybranego z przewodnika LP, Padd's bamboo GH. Tu po szybkiej naradzie, która trwała 5 minut,  zdecydowaliśmy się od razu wyruszyć na treking oferowany przez przesympatycznego właściciela tegoż przybytku. Sam GH okazał się niezbyt „urodziwy” ale za to o niesamowitym klimacie. Klimat ten od samego rana podtrzymywał sam Paddy, paląc i oferując wszystkim obecnym jointy za free. Ogólnie rzecz biorąc, połowa mieszkańców tego GH przez cały dzień wylegiwała się na sofach i fotelach najarana i z chillowana. My z drugą połową gości, reprezentowaną przez cztery dziewczyny – trzy Francuzki i jedna Holenderkę, wyruszyliśmy łódką w otchłań zielonej dżungli i mangrowców. 


Przez pierwszą godzinę pokonywaliśmy ogromne rozlewiska i rzeczne meandry by następnie zapuścić się w duszną i rozkrzyczaną dżunglę. Po ponad dwóch godzinach dotarliśmy na szczyt wodospadu, z którego roztaczał się zapierający  w piersiach dech, widok! 


Zmęczeni i spoceni z ochotą oddaliśmy się beztroskim kąpielom w wodospadzie.



Nim zdążyliśmy zgłodnieć, nasi przewodnicy urządzili nam prawdziwą ucztę na samym szczycie wodospadu z przepięknym widokiem – jak sami mówili: jest to restauracja z najlepszym widokiem na świecie – i mieli zupełnie rację!



Ponieważ już pierwszego dnia zobaczyliśmy to, po co się przyjeżdża do Koh Kong, szybko podjęliśmy decyzję, aby następnego dnia jak najszybciej wyruszyć do Sihanoukville, by stamtąd przedostać się na jedną z pięknych wysp Koh Rong, lub Koh Rong Samloem.


Gdy, następnego dnia po południu dotarliśmy do Sikhanoukville, udało nam się przechytrzyć turystyczną mafię i zwialiśmy tuk tukowym naganiaczom z dworca. Będąc już poza ich zasięgiem pojechaliśmy do portu, gdzie wsiedliśmy na pierwszy odpływający prom, który jak się okazało płyną na wyspę Koh Rong Samloem. Na pokładzie od razu zapoznaliśmy się z trzema osobami, które w zasadniczy sposób zdeterminowały nasz pobyt na wyspie.



Pierwszą z nich był Włoch Aris, pracujący od kilku miesięcy przy projekcie dla NGO, mającym na celu ochronę wyspy i jej mieszkańców przed potężnymi inwestorami i ich planami rozbudowy bazy turystycznej. Dwie kolejny osoby to małżeństwo Malezyjki i Khmera. Okazali się oni właścicielami restauracji, a sama  Susen, także kucharką z ogromną pasją do gotowania i artystyczna duszą, co w połączeniu dawało niesamowite efekty na talerzu.



Z kolei jej mąż był byłym amerykańskim policjantem, który porzucił pracę i życie w LA na rzecz spokojnego życia na rajskiej wyspie w Kambodży i utrzymywania się z   bycia „restauratorem”. W takim to towarzystwie, mieszkając w pięknym i nowo wybudowanym bungalowie czerpaliśmy z uroków pobytu na rajskiej wyspie...





Pod koniec naszego tygodniowego pobytu w Kambodży zawitaliśmy do Kep.



Sama miejscowość jest bardzo turystyczna i nastawiona na bogatego klienta. Poza plażą i wypasionymi hotelami nie tu nic ciekawego do roboty oprócz tego, że sama miejscowość słynie z krabów, które tu praktycznie za bezcen można kupić na każdym kroku. Smaczne to i sycące ale ile przy tym roboty...




Ponieważ nie lubimy turystycznych miejsc szybko podjęliśmy decyzję by następnego dnia po południu wyruszyć do Sajgonu w Wietnamie. Przedpołudnie jednak spędziliśmy odwiedzając drugą najistotniejszą atrakcję okolicy czyli jedną z wielu farm pieprzu. Dzięki tej wycieczce teraz już wiemy, że pieprz najpierw jest zielony i można go już jeść w takiej postaci. Podany w takiej formie jest najtańszy i kosztuje około 20$ za kilogram.



Gdy zielony pieprz dojrzeje zamienia się w czerwony, który można wysuszyć lub poddać odpowiedniej obróbce i wytworzyć pieprz biały, a z zielonego po przetworzeniu uzyskać czarny. Proste nie!?



W ten o to sposób pożegnaliśmy Kambodżę ze sporym niedosytem tego co jeszcze jest w niej do odkrycia...
Ale przed nami był już Wietnam i plan, by na motocyklach zakupionych na miejscu, pokonać ponad 2000 km z tropikalnego Sajgonu do zimowego Hanoi.


Zdjęcia z Gór Kardamonowych

Zdjęcia z Koh Rong Samloem

Zdjęcia z Kep